Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2016

Będę sobie :P

Kiedyś będę pisarką, wiecie? Będę sobie hodować pleśń w kubkach i rysować herbatą esy floresy po stoliku. Będę się drapać widelcem po głowie i zakładać ołówek za ucho. Będę siedzieć głodna i spragniona, bo będę pisać w takim pisarskim amoku, że nie będę myśleć o przyziemnych pierdołach. Będę mieć wymówkę jak znajomi będą psioczyć, że nie mam czasu ich odwiedzić, no bo przecież : "muszę pisać". Będę mieć swoje wydawnictwo, swoje literki, swoją umowę i swój świat. Będę odmawiać udzielania wywiadów, a równocześnie ćwiczyć w powietrzu zamaszyste podpisy na wyimaginowanych książkach. Będę mówić, że "męczy mnie ta sława"i żałować, że nie pisałam o szuflady. Będę warczeć na domowników jak będą mi przeszkadzać w tworzeniu i będę sobie warczeć do lustra jak nie będę miała do kogo. Będę siedzieć pod kocem na fotelu z wielkim kubkiem herbaty z cytryną i laptopem, na kolanach będzie mi się mościł kot, a pod nogami pies. Będę narzekać na ten okropny brak weny albo na t

Staropanieński ;]

Będę starą panną. Kurde, będę ją jak nic. Kota już mam. Chociaż nie wiem, czy kotka, która myśli, że jest lwem bo ma lwie imię się liczy. Nie wpylam wprawdzie co wieczór pudełka waniliowych lodów do babskiego filmu i nie mam w szufladzie przy łóżku nic sztucznego o dziwnym kształcie (* chyba, że liczą się małe ampułki z solą fizjologiczną do oczu, bez których chyba bym umarła), ale i tak spełniam wszystkie staropanieńskie kryteria. Nic, naprawdę nic nie wskazuje na to, żebym zmieniła nastawienie, styl bycia czy życia. I z kobiecością też u mnie średnio. Ani nie "zsubtelniałam" ani się nie ułożyłam. I w ogóle z kobiety to mam tylko upośledzenie do techniki i bałagan w torebce. Dalej zero tiu tiu z koleżaneczkami, zero imprez, zero flirtów i trzepotów rzęs, ę ą, make up'u i tym podobnych. Usilnie próbuję wyciągnąć kogoś na maty, dalej szczerzę się kiedy mogę się z kimś powywracać, nawet jeśli to ja jestem wywracana, gdzie nie wejdę tam się wespnę i wskoczę, drzwi

Urlopowy ;]

Dzień I Plan: Chilloutować Wpół do szóstej rano budzi mnie kotka, która wpada za moje łóżko i zaczyna dziurawić oparcie łóżka pazurkami. Ze wszystkich odgłosów świata jedynie ten dźwięk (i świadomość nieodwracalnych zmian na eko skórze) wywołuje u mnie palpitację serca. Zrywam się, rugam kotkę, wypadam spod kołdry jak torpeda, odsuwam łóżko, wyciągam Kiarę za futro, ciągnąc ją mało subtelnie po ziemi. Zostaję w łóżku do dziesiątej. Wstaję z lekkim bólem głowy, dostaję lekkiego szoku na widok swojej fryzury, idę pod prysznic. Kolega wpada na kawę więc częstuję go ciastem i raczę swoją cudowną małomównością (*ostatnio tak mam. Siedzę, patrzę, słucham, wyglądam. Jest to tak wspaniałe, że chyba zacznę oznaczać te dni kwiatuszkiem w kalendarzu ;]). Po jego wyjściu zaczyna wychodzić ze mnie kawa i pożytkuję energię szorując brodzik. Dostaję weny do porządków i odkurzam cały dom wodnym odkurzaczem, w którym niedawno ktoś zostawił brudną wodę więc zamiast rozsnuwać delikatny zapach

Karolinka ;]

Ostatnio w nocy nie mogłam zasnąć. Głównie z tego powodu, że tego dnia została mi wytknięta moja nieumiejętność palenia w piecu, którą osobiście uważam za lekkie upośledzenie, bo niby nic trudnego, ale te pompki, srompki, cugi i srugi to dla mnie koszmar. Było mi wstyd, że nie umiem tego zrobić, a przecież piec jak piec. No kurde, przecież to nie statek kosmiczny. Zwyczajny, normalny, durny piec. Pamiętam nawet jak go kupowaliśmy i chociaż miałam wtedy jakieś osiem lat - pamiętam, że był to Sas 17. Pamiętam, że sprzedał go nam pan z plakietką "Mariusz" i że oglądałam wtedy w sklepie dużą trójkątną wannę i strasznie marzyłam, żeby taką mieć. Ogólnie to pamiętam praktycznie wszystko z dzieciństwa. Nawet to jak byłam ubrana na zabawie andrzejkowej w zerówce. Miałam ubraną granatową sztruksową sukieneczkę z paletą farb i białą bluzeczkę w kolorowe kropki. Pamiętałam nawet, że na zabawie mojemu ulubionemu koledze puściła się krew z pękniętej wargi i że wylosowałam z wie

Grudzień ;]

Szare dresy z plamą po lakierze do paznokci. Czarna koszulka. Wyprostowane włosy. Zero makijażu. Zero obiadu. Dwa puste kubki - czerwony na kawę po kawie i pasiasty po herbacie (*brak pleśni - jeszcze nie ten etap). Dwa rodzaje patyczków zapachowych, które złączyły się w jeden wielki miks - soczyście pomarańczowy z orzeźwiająco miętowym. Ładnie zaścielona pościel, nieładnie niezłożone łóżko. Ciuchy z prania połowicznie poukładane w równe kupki, połowicznie malowniczo rozwalone po fotelu. Zrolowany kocyk w groszki. Porzucone na podłodze kapcie w czerwoną kratkę. Światło. Światełka. Zasunięte rolety. Błysk w pokoju, dwa koty na podłodze. Meble pachnące Prontem, rozsypane w nieładzie pocztówki, które miałam porozsyłać, ale oczywiście miałam nie po drodze. Jedna skarpetka pod hula hopem, jeden przewrócony trampek, bambus wymagający podlania. Ołówki ostre jak sztylety i pusty organizer. Lekko przyćmiony spaniem umysł, lekki ból głowy, lekkie ssanie w żołądku. Szmer laptop

Biały

Podniecałam się, podniecałam, to i mam. Jak zawsze. Chciałam swoją dzicz, swój spokój, swoje Bieszczady. Kolorowe liście. Drzewa. Góry. Góry, phi. Taa... Zaczęło się. Zima. Niby tak niewinnie, niby tak subtelnie. Najpierw lekkie chłody, potem troszkę śniegu. Małe zaspy, które posypane odrobiną brudu wyglądały jak lody straciatella. A potem nagle bez ostrzeżenia: mróz, poranne drapanie szyb, przymarzanie rąk do kierownicy, mokre stopy, termogacie i wszystko na raz. Niby jeszcze nie ma tragedii. Rano ciepła kołderka, ciepły kaloryfer, ciepła piżamka i ciepłe skarpetki. Ciepli domownicy, ciepła herbata, ciepła woda pod prysznicem. Są poranki z płatkami przy wyspie, pakowanie, śpiewne tosty z meduzami w drodze, mówienie o nierozmawianiu, rozkołysane kołysanki, ulala i szczękanie zębami do rytmu. Spokojna cicha droga, nucenie, skupienie. A potem bach - i zaspy. I zima. I szklanka na drodze. Mróz malowniczo malujący po szybach... Zimny nos... Dłonie. Zamarzający dł

Żaden szał, żaden problem, sama przyjemność ;]

Pakowałam się dwa dni. Prostownica, ciuchy, pierwszej potrzeby kosmetyki w ilości takiej, jakbym jechała na wojnę albo przynajmniej w koszary ;). Rzeszów przywitałam z uśmiechem, Rzeszów mnie chłodem. Znajoma pani, u której się zatrzymałam od razu pokazała mi pokój, objaśniła topografię mieszkania i wręczyła klucze. No i poszłam w tango ;) Codziennie znajomi; z mieszkania, ze studiów, ze Szkoły Policyjnej. Codziennie zakupy: od odświeżaczy powietrza i wegańskich past do chleba po bieliznę, spodnie z Calzedoni i piżamę. Z Minnie, bez Minnie. Codziennie łażenie i "oddychanie miejskim powietrzem". Chłonięcie miasta, tego tłoku, świątecznych dekoracji, hałasu, zgiełku, świateł, samochodów i szarych budynków. Codziennie łaziłam do odcisków na stopach, codziennie poznawałam nowe trasy i skróty. Już pierwszego dnia cieszyłam się, że nie wzięłam pokoju w bezpłciowym hotelu tylko skorzystałam z gościnności znajomej. Wracałam do ciepłego mieszkania, gdzie szybko zadomowiłam

Udomowienie bieszczadzkiego kota (part II) ^^

Bieszczadzki kot po półrocznej niewoli zaczyna dostrzegać coraz więcej uroków powrotu do dawnego życia. Z jednej strony wypuszczony na wolność, z drugiej zadomowiony. Wygłaskany, wychuchany, odpędzający się od rąk, słów i wywracający oczami na przejawy naopiekuńczości, znów wrócił do siebie. W przenośni i dosłownie. Upojony wolnością, świeżym bieszczadzkim powietrzem (które powoli zaczyna już mrozić smarki w nosie...) i optymalną ilością snu, która wyjątkowo dobrze mu robi - wygląda jak chodząca reklama witalności. Jego oczy błyszczą zdrowym blaskiem, wysyłając czasem radosne, czasem gniewne błyski, okrywa włosowa połyskuje jakby była posypana brokatem; nawet skóra nabrała zdrowego wyglądu, chociaż wszyscy zgodnie twierdzą, że jest zbyt pomarańczowa i radzą odstawić marchewki. Kot lekko wysmuklał, choć łap mu to niestety nie wydłużyło... Bieszczadzkiego kota wiecznie rozpiera energia, pozytywne nastawienie i obrzydliwie dobry nastrój, najczęściej bez powodu. Dzieje się tak głó

Syndrom odstawienia ;]

Odstawiłam rurki. Leki, antybiotyk i płyny dezynfekujące też. Zaczęłam używać łyżeczek do jedzenia. O - i jeść też zaczęłam. Buzi już nie mam jak chomik i przepełnia mnie niczym niekrępowana radość, że mogę gryźć. Ludzi jeszcze nie zaczęłam ;) Mam trochę wolnego, więc... Co ja to robię? Wszystko. Chodzę po koleżankach, huśtam kilkumiesięczniaki, odwiedzam dzieci w szkole, wychodzę kretyńsko na zdjęciach... Kurde i weź tu zdobądź pisarską sławę i uznanie, skoro nie możesz się do ludzi pokazać na zdjęciach, bo co jedno to i gorsze i na jednym wygląda się jak pyza, a na drugim jak homo niewiadomo. Koniec, nie będę się fotografować, nie ma opcji. Jak mnie zobaczycie to tylko na żywo. Albo pierdzielnę sobie selfie srelfie jak ostatnio po winie. Na selfie każdy wychodzi ładnie. Ja za to wrzucam linki do bloga, bo kto bogatemu zabroni. Wrzucam też na luz i przestaję się przejmować głupotami. Cyckami, ludźmi, ściskaniem w trzewiach z frustracji. We właśnie takiej kolejności.

Kiedyś ^^

Kiedyś napiszę coś mądrego. Kiedyś nauczę się robić sobie kreskę na górnej powiece i malować rzęsy bez robienia przy tym min jakbym była upośledzona. Kiedyś zacznę mówić cicho, wolno i spokojnie i absolutnie nie będę przy tym gestykulować. Albo kiedyś w ogóle nie będę nic mówić. Będę siedzieć, patrzeć, pachnieć i wyglądać. Kiedyś przestanę kręcić się podczas siedzenia i nie będę wszędzie siadać po turecku, zwłaszcza na chybotliwych taboretach, wysokich krzesłach i oparciach od fotela. A już na pewno nie będę robić tego w sukience. Kiedyś przestanę wymawiać się brakiem czasu, pisaniem, siłownią i pracą i zacznę poświęcać znajomym tyle czasu, ile oni poświęcają na czytanie mnie. Kiedyś przestanę nadużywać słów "nieszczęsny", "subtelnie", "namiętnie" wtedy kiedy nie potrzeba. Kiedyś zacznę wreszcie rozwijać swoje ukryte talenty i zdolności w sposób, który przyniesie mi coś pożytecznego. Kiedyś nie będę głośno śpiewać piosenek, jeśli nie znam słów. Ki

Po amerykańsku ;)

Postanowiłyśmy zrobić sobie z przyjaciółką wieczór jak z amerykańskiego serialu. Z pogaduchami, piciem wina, wspominaniem szczenięcych lat i pląsami w piżamach. Wyszło prawie po amerykańsku. Prawie. Bo to nic, że to ja się do niej wprosiłam, skoro mieszka sama w mieszkaniu po babci. To nic, że zrobiłam jej nalot praktycznie zaraz po służbie. Z pełną torbą, swoim mlekiem sojowym, płatkami w zielonym pojemniku, kapciami i podkrążonymi oczami. To nic, że byłam połowicznie zmęczona, a połowicznie nakręcona. Na wstępie uznałam, że jest mi zimno i poodkręcałam wszystkie możliwe źródła ciepła na maksa. Oplotłam się chabrowym kocem, poiłam się gorącą herbatą o smaku tropikalnych owoców i ubrałam aseksualne grube skarpetki. Następnie zaczęłam rozgrzewać się od środka białym winem. Wina na początku nie mogłyśmy otworzyć, cierpiąc na brak korkociągu (ona) i upośledzenia społecznego (ja), które obejmuje nieumięjętność otwierania wina, pewnie głównie spowodowana tym, że na ogół nie piję