Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2016

Żaden szał, żaden problem, sama przyjemność ;]

Pakowałam się dwa dni. Prostownica, ciuchy, pierwszej potrzeby kosmetyki w ilości takiej, jakbym jechała na wojnę albo przynajmniej w koszary ;). Rzeszów przywitałam z uśmiechem, Rzeszów mnie chłodem. Znajoma pani, u której się zatrzymałam od razu pokazała mi pokój, objaśniła topografię mieszkania i wręczyła klucze. No i poszłam w tango ;) Codziennie znajomi; z mieszkania, ze studiów, ze Szkoły Policyjnej. Codziennie zakupy: od odświeżaczy powietrza i wegańskich past do chleba po bieliznę, spodnie z Calzedoni i piżamę. Z Minnie, bez Minnie. Codziennie łażenie i "oddychanie miejskim powietrzem". Chłonięcie miasta, tego tłoku, świątecznych dekoracji, hałasu, zgiełku, świateł, samochodów i szarych budynków. Codziennie łaziłam do odcisków na stopach, codziennie poznawałam nowe trasy i skróty. Już pierwszego dnia cieszyłam się, że nie wzięłam pokoju w bezpłciowym hotelu tylko skorzystałam z gościnności znajomej. Wracałam do ciepłego mieszkania, gdzie szybko zadomowiłam

Udomowienie bieszczadzkiego kota (part II) ^^

Bieszczadzki kot po półrocznej niewoli zaczyna dostrzegać coraz więcej uroków powrotu do dawnego życia. Z jednej strony wypuszczony na wolność, z drugiej zadomowiony. Wygłaskany, wychuchany, odpędzający się od rąk, słów i wywracający oczami na przejawy naopiekuńczości, znów wrócił do siebie. W przenośni i dosłownie. Upojony wolnością, świeżym bieszczadzkim powietrzem (które powoli zaczyna już mrozić smarki w nosie...) i optymalną ilością snu, która wyjątkowo dobrze mu robi - wygląda jak chodząca reklama witalności. Jego oczy błyszczą zdrowym blaskiem, wysyłając czasem radosne, czasem gniewne błyski, okrywa włosowa połyskuje jakby była posypana brokatem; nawet skóra nabrała zdrowego wyglądu, chociaż wszyscy zgodnie twierdzą, że jest zbyt pomarańczowa i radzą odstawić marchewki. Kot lekko wysmuklał, choć łap mu to niestety nie wydłużyło... Bieszczadzkiego kota wiecznie rozpiera energia, pozytywne nastawienie i obrzydliwie dobry nastrój, najczęściej bez powodu. Dzieje się tak głó

Syndrom odstawienia ;]

Odstawiłam rurki. Leki, antybiotyk i płyny dezynfekujące też. Zaczęłam używać łyżeczek do jedzenia. O - i jeść też zaczęłam. Buzi już nie mam jak chomik i przepełnia mnie niczym niekrępowana radość, że mogę gryźć. Ludzi jeszcze nie zaczęłam ;) Mam trochę wolnego, więc... Co ja to robię? Wszystko. Chodzę po koleżankach, huśtam kilkumiesięczniaki, odwiedzam dzieci w szkole, wychodzę kretyńsko na zdjęciach... Kurde i weź tu zdobądź pisarską sławę i uznanie, skoro nie możesz się do ludzi pokazać na zdjęciach, bo co jedno to i gorsze i na jednym wygląda się jak pyza, a na drugim jak homo niewiadomo. Koniec, nie będę się fotografować, nie ma opcji. Jak mnie zobaczycie to tylko na żywo. Albo pierdzielnę sobie selfie srelfie jak ostatnio po winie. Na selfie każdy wychodzi ładnie. Ja za to wrzucam linki do bloga, bo kto bogatemu zabroni. Wrzucam też na luz i przestaję się przejmować głupotami. Cyckami, ludźmi, ściskaniem w trzewiach z frustracji. We właśnie takiej kolejności.

Kiedyś ^^

Kiedyś napiszę coś mądrego. Kiedyś nauczę się robić sobie kreskę na górnej powiece i malować rzęsy bez robienia przy tym min jakbym była upośledzona. Kiedyś zacznę mówić cicho, wolno i spokojnie i absolutnie nie będę przy tym gestykulować. Albo kiedyś w ogóle nie będę nic mówić. Będę siedzieć, patrzeć, pachnieć i wyglądać. Kiedyś przestanę kręcić się podczas siedzenia i nie będę wszędzie siadać po turecku, zwłaszcza na chybotliwych taboretach, wysokich krzesłach i oparciach od fotela. A już na pewno nie będę robić tego w sukience. Kiedyś przestanę wymawiać się brakiem czasu, pisaniem, siłownią i pracą i zacznę poświęcać znajomym tyle czasu, ile oni poświęcają na czytanie mnie. Kiedyś przestanę nadużywać słów "nieszczęsny", "subtelnie", "namiętnie" wtedy kiedy nie potrzeba. Kiedyś zacznę wreszcie rozwijać swoje ukryte talenty i zdolności w sposób, który przyniesie mi coś pożytecznego. Kiedyś nie będę głośno śpiewać piosenek, jeśli nie znam słów. Ki

Po amerykańsku ;)

Postanowiłyśmy zrobić sobie z przyjaciółką wieczór jak z amerykańskiego serialu. Z pogaduchami, piciem wina, wspominaniem szczenięcych lat i pląsami w piżamach. Wyszło prawie po amerykańsku. Prawie. Bo to nic, że to ja się do niej wprosiłam, skoro mieszka sama w mieszkaniu po babci. To nic, że zrobiłam jej nalot praktycznie zaraz po służbie. Z pełną torbą, swoim mlekiem sojowym, płatkami w zielonym pojemniku, kapciami i podkrążonymi oczami. To nic, że byłam połowicznie zmęczona, a połowicznie nakręcona. Na wstępie uznałam, że jest mi zimno i poodkręcałam wszystkie możliwe źródła ciepła na maksa. Oplotłam się chabrowym kocem, poiłam się gorącą herbatą o smaku tropikalnych owoców i ubrałam aseksualne grube skarpetki. Następnie zaczęłam rozgrzewać się od środka białym winem. Wina na początku nie mogłyśmy otworzyć, cierpiąc na brak korkociągu (ona) i upośledzenia społecznego (ja), które obejmuje nieumięjętność otwierania wina, pewnie głównie spowodowana tym, że na ogół nie piję

Cena życia ;]

Zostały mi dziś wyliczone koszty życia. Już wiem, co oznaczały te balony malowniczo walające się po podłodze, ten napis powitalny, to ciepło, ta radość, ten przebłysk szczęścia na mój widok, to podlizywanie, to podsuwanie jedzonka, te herbatki, uśmieszki, głaskania po główce, to dawanie auta na żądanie, to podwożenie do krzyżówki, żebym nie mokła w deszczu, czekając na kolegę, te słodkie słowa, miłe gesty, grzeczne zwroty. Już wiem. Już wiem, że te moje słynne iskierki w spojrzeniu, ta ikra w ruchach i ten pozytyw nie biorą się znikąd. To nie tak, że śmieję się sama z siebie i mam moc z kosmosu. To nie tak, że jestem wyszczerzem i chodzącym promyczkiem szczęścia samym w sobie. Dziś już wiem, że wszystko to, co daję, najpierw biorę. I już wiem, skąd je biorę. Czerpię je z gniazdek elektrycznych. Posilam się drogocenną energią, ciągnę ile mogę, korzystam, wykorzystuję, wdycham, biorę, wsysam, wciągam. Żyję ;). Narada rodzinna, w której zasiadła rada starszych siedząca dostoj

Mało groźna

Taka jestem biedna, że aż mi siebie szkoda ^^. A że akurat płakać mi się nie chce - bo ja do płakania to muszę nie mieć powodu  - to się śmieję. Sama z siebie. Śmieję się, że wyglądam jakbym wsadziła sobie do ust Hallsa i skitrała go w lewym policzku. Śmieję się, że jak się czasem zapomnę i sięgnę po kubek to obleję się cała wodą. Jestem teraz skazana na rurki. No i właśnie: Śmieję się, że jak na tak obolałą to całkiem dobrze ciągnę. W końcu przeciągnąć przez rurkę gęsty mus z kiwi albo truskawkowy sorbet wcale łatwo nie jest. Śmieję się, bo jak mam usta rozciągnięte w uśmiechu to nie rzuca się w oczy, że mam policzki jak pyza z ustami jak mały rybi pyszczek... No i śmieję się, bo co mi innego pozostało? Najchętniej nie wychodziłabym z łóżka, bo trochę kręci mi się w głowie, ale z drugiej strony co można robić w łóżku i ileż można spać... Po szkole spałam do bólu, ale nasyciłam się już snem i teraz budzę się przed budzikiem.  Mam antybiotyk, więc moje sumienne picie czystka i

Osiem

Zaczęłam od drogerii. Odżywka do długich włosów, nawilżające płatki pod oczy ( które pewnie jak wszystko inne co do oczu mnie uczulą) i plastry na nos, których obym też nie musiała zrywać przed czasem z uczuciem wyżerania skóry. Potem przeszłam na ciuchy. Z nosem do góry przeszłam (prawie) obojętnie koło bluz. Kupiłam za to dwie koszule. Koszule ^^. Jedna czarna, druga biała. I nie są ani w gwiazdki ani w koty. Specjalnie zastrzegłam ekspedientkę, żeby mi takich nie pokazywała. Czarna jest w filiżanki, biała w błyskawice. O tak, dla odmiany. Są trochę luźnawe, bo takie mają być. Mniejszych nie produkują. Potem kupiłam sweterek. Czy to nie jest czasem mój pierwszy sweterek w historii? ^^ Wzięłam najmniejszy z rozmiarówki, najmilszy w dotyku, oczywiście - szary i oczywiście z mrugającym oczkiem, ale sweterek. Nie bluza. Nie z kapturem. Może to jakiś przebłysk dojrzałości, że wzięło mnie na sweterki, nie bluzę z kapturem ;P. Kupiłam cienkie pastelowe rękawiczki, grube skarp

Jest klimat ;]

Gdybym chciała opowiedzieć Wam o swojej nowej pracy, musiałabym być bardziej wylewna. Gdybym chciała podzielić się czymś ciekawym - nagięłabym zasady. Gdybym chciała być interesująca - może bym i nawet naściemniała. Ale nie chcę. Chcę się za to podzielić klimatem. Bo klimat ewidentnie jest ;) I nie chodzi mi o pracę, tylko o klimat miejsca. W zasadzie nie zaczyna się on rano, kiedy wstaję, próbuję okiełznać włosy prostownicą i doprowadzić spuchnięte oczy do jako takiego wyglądu. Nie zaczyna się jak jem swoje standardowe płatki ani jak nawet szykuję się do pracy. Zaczyna się, kiedy wjeżdżam do miasta gdzie pracuję. W moim mieście tego nie widzę ani nie czuję. Może to jeszcze nie są aż takie Bieszczady. A tam? Tam wjeżdżam i widzę głównie drzewa iglaste majaczące w oddali. Czy to mgła czy deszcz - one wyglądają tak samo ładnie. Pną się majestatycznie po górach i wyglądają jak jedna wielka widokówka. Zaczęłam pracę we wrześniu i od tej pory one codziennie wyglądają inacze