Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2015

Tryb - energooszczędny...

Chce mi się już do pracy. Bardzo mi się chce. Chce mi się tak bardzo, że chyba oszaleję siedząc w domu ;P. Ogólnie wypoczęta byłam już po dwóch dniach wolnego. Ogólnie to po trzech dniach miałam już dość. Ogólnie to mam wolne dopiero nieco ponad tydzień i już fiksuję. Oczywiście nie narzekam na brak zajęć. Zajęć nudnych, codziennych i mało wyzwaniowych. Pisanie, czytanie, kolorowanie, znajomi, znajomi z dziećmi, dzieci ze znajomymi, psy, koty, spacery, ciocie, gry, "Kamuflaż", książki, składanie ciuchów, składanie książek, gotowanie, pranie, sprzątanie... I tak w kółko. Już mam ochotę na obowiązki, poranne wstawanie i cele. Już mi się znudziło szukanie sobie zajęcia na siłę. A szukam sobie bardzo umiejętnie. Chodzę po mieście z nogi na nogę i kupuję po jednej bułce w każdym z trzech sklepów. Chodzę po drogerii i uzupełniam braki kosmetyków, chociaż na żadne braki nie cierpię. Chodzę do biblioteki, chociaż książek mam tyle, że nie wiem czy przeczytam je w pół

Hu huuuu! ;]

Kiedy dzisiaj po szóstej mama obudziła mnie, mówiąc: "Wstawaj i jedź, póki nie ma śniegu", miałam ochotę wyjęczeć spod kołdry: "Are You fu***ng kidding me...?" po kilku wolnych dniach, które zaczynałam między 9.55 a 10.00 ;]. Wprawdzie w niedzielę ostrzegłam familię, że istnieje prawdopodobieństwo, iż w poniedziałek pojadę do Rzeszowa (w razie gdyby rano zastali puste łóżko i rozbebeszoną byle jak kołdrę w sowy), ale było to przed wypiciem kawy i nie spaniem pół nocy... Po piątej rano (noc była upojna po małej czarnej. Byłam mniej więcej tak spokojna jakby ktoś naszprycował mnie dopalaczami...) zignorowałam więc budzik, zignorowałam rozsądek, pomyślałam: "SPAĆ!". I zaraz potem zwlekłam się z łóżka, ziewając... Jechałam spokojnie, leniwie, od niechcenia. A w Rzeszowie co? Dałam się pokłóć w laboratorium, pocałowałam klamkę u ortopedy i poszłam w tango. To znaczy do galerii. Na śniadanie walnęłam sobie koktajl - buraczkowy z nasionami chia, truskaw

Z dopiską ;]

Wigilia zaczęła się od przyjścia pałaźnika gdzieś koło piątej nad ranem. Oczywiście o tej śmiesznej porze nikt nie wyszedł spod pościeli, ignorując całkowicie szczekanie psa i dźwięk domofonu, uważając te odgłosy za podkład muzyczny do głębokiego, zdrowego snu. Koło szóstej, kiedy pałaźnik ponowił próbę - został wpuszczony, wysłuchany i nawet obdarowany dychą. Przez moją mamę. Reszta domowników dalej spała ;). Ale przynajmniej w większym stopniu zdała sobie sprawę, że to dzwonienie w uszach to kolędnik, a nie efekty dźwiękowe marzeń sennych. Potem odwiedziłam siostrę w łóżku, gdzie złożyłam jej urodzinowe życzenia i pojechałam z tatem kupić parę rzeczy na ostatnia chwilę. Porządki, lepienie uszek i pierogów poszły nam całkiem zręcznie, więc udało mi się jeszcze skrobnąć pół strony (niby przesądna nie jestem, ale niech będzie, że skoro piszę w Wigilię, będę pisać cały rok ;)) i przeczytać parę stron książki (nie thriller ;)). Umyłam podłogi, zrobiłam sobie peeling dłoni, zajęłam

Od trzech dni ;]

Od trzech dni nie bawię się w składanie i rozkładanie kanapy, prześcielając byle jak kolorową kołdrę w sówki i rozrzucając wkoło jaśki. Od nie wiem ilu tygodni nie spędziłam większości soboty na pucowaniu pokoju. Na fotelu zalegają ciuchy z prania, których nie mam natchnienia poskładać. Na stoliku leżą cztery kubki po herbacie - w dwóch pływają farfocle po cytrynie, a dwa mają brzydkie ciemne obwódki po czarnej herbacie. Mam pomysł. Mam chęci. Mam wenę. Mam jedenaście stron ;). PS Oczywiście byłoby miło, gdybym miała kontrakt i pewność, że wydam to, co piszę, ale w pisarskim szale tworzenia takie drobiazgi liczą się najmniej. Minęło już pięć dni, ale nie miałam czasu wrzucić wpisu, więc są dresy, miękka bluza, wielki kubek herbaty z cytryną i długo oczekiwana wena ;) PPS Stron jest siedemnaście ;).

Pół żartem, pół serio o... pisaniu ;]

Nawet nie wiecie, jak bardzo lubię pisać. Choć z jednej strony przychodzi to tak łatwo i lekko, to jednak ile jest celebracji i podniety w związku z zasiadaniem po turecku na łóżku i słuchaniem tego jednostajnego charakterystycznego stukania palców w klawiaturę. Palców, które tak szybko znajdują odpowiednie literki, jakby same myślały za mnie. Ile to kubków po herbacie zasila mój stolik, kiedy sięgam jedną ręką na oślep po napój, a potem dalej stukam, stukam i stukam... Bez końca. Są dni, kiedy nie wychodziłabym z domu tylko siedziała i pisała, pisała, pisała. Są dni, kiedy wzdrygam się na myśl, że miałabym pisać. Bywa. Zawsze chciałam pisać książki. Banalne zdanie, ale nie da się bez niego obejść. Bo to marzenie chyba nigdy mi się nie znudzi. Pisanie fikcyjnej opowieści, gdzie samemu tworzy się rzeczywistość, wymyśla bohaterów, imiona, nadaje się im cechy, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki wyczarowuje wydarzenia, które ich spotykają... Przeplatanie i przenikanie się r

Pierniczę ;]

Miał być wpis o pechu, będzie wpis o niczym ;) Pech na szczęście trwał tylko chwilę i nie zapisał się szczególnie w mojej głowie, a wszystkie przykre wydarzenia zepchnęłam daleko i głęboko. A zaczęło się od pośpiechu, gorączkowego powrotu z pracy do domu po kalendarz nauczyciela z zapisanymi zastępstwami, przez bieg na dyżur, pomylenie się w dokumentach, próbie pożyczenia korektoru od dzieci, które piszą jeszcze ołówkiem, wylaniem przez dziecko korektora na siebie, swoje ciuchy i podłogę, po zrobienie klasowej Wigilii, na której połamał się opłatek, pokruszyły ciastka cynamonowe, zabrakło gąbki do zrobienia stroika, a na podłogę wysypały się skórki po mandarynkach. Koniec końców (chyba nadużywam tego zwrotu ;P) dzieciaki połamały się opłatkiem (chociaż większość zjadły same), pokłóciły się przy tym o naklejki, które dostały i zaśpiewały gromkie: "Świeć gwiazdeczko" razem z zacinającą się płytą. Potem zostałam ja, mama jednego z uczniów i bałagan ;) Który zresztą szybko z

Morelowy ;]

Wysiłek kojarzy mi się z wieloma rzeczami. Z mokrym odbiciem spocony ch rąk na panelach. Z łaskoczącą kroplą potu, spływającą po czole, żeby zahuśtać się na nosie. Z trzęsącymi się rękami, nie mogącymi poradzić sobie z odkręceniem butelki z wodą. Ze sponiewieraną matą do ćwiczeń i fruwającymi po panelach farfoclami z karimaty. Z przyśpieszonym oddechem. Z policzkami, które są słone od potu. Z mocnym i miarowym biciem serca. Z bólem łydek. Z wilgotną koszulką, którą można wyciskać i myć nią podłogę. Z włosami mokrymi od nasady po końcówki. Z twarzą, która nie przypomina mi mojej twarzy, bo jest obrzęknięta i czerwona . Z oczami, które wyglądają jak rozgorączkowane, choć wcale nie jestem chora. Ze smugami rozmazanego tuszu na powiekach. Z wyw ieszonym językiem. Z trudnościami w podnoszeniu się z maty. Z koszulką klejącą się do pleców.  Ze ślizganiem się na macie , mokr ej od własnego potu. Z bólem mięśni, objawiającym się niemożnością chodzenia. Z