Stałam się kanapowcem. Osobą, której do szczęścia potrzebny koc, kubek i kot - poduszka. Która jedyny sport jaki uprawia to pięciominutowy spacer do pracy, udawanie małych piłeczek albo dużych dinozaurów z dziećmi i ściąganie książek z półek biblioteki. Ja. Ta, która wcześniej popierd***ła na zumbę tak natarczywie, że była cieniem swojej instruktorki. Która nosiła jej torbę, stawała tuż za nią, żeby dobrze widzieć i leciała na salę postawić w strategicznym miejscu butelkę wody jak januszowy parawan na piasku, żeby nikt się nie odważył zająć jej miejsca. Która nigdy nie miałą dość, która jarała się aktywnością, która miałą kondycję. Która puszyła się, że jest nie do zamęczenia, a ilość podciągnięć na drążku chciała sobie wytatuować na czole. Zaczęło się od windy. To znaczy od tego, że latem poznałam chłopaka, a on mieszkał na ósmym piętrze. Dopóki chodziłam do niego na nogach było okej. Okej było jak wbiegałam do niego. Jak z nim zamieszkałam - dalej było okej,