Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2021

fortune faded

Cały tydzień miałam jedną motywację. Sobotni wyjazd na samotne zakupy ^^. Liczyłam, odliczałam, w czwartek szczerzyłam zęby, w piątek odtańczyłam taniec radości. W sobotę otworzyłam oczy, gdy tylko budzik wydzwonił 8.15, a drzemka wybrzmiała jak już myłam zęby po śniadaniu. Oznaczyłam ten incydent w kalendarzu. Dawniej zawsze jeździłam na zakupy sama. Bo tak najbardziej lubię. Rzadko się radzę koleżanek, rzadko chcę czyjejś opinii, zawsze biorę to, co chcę wziąć. Lubię połączyć wyjazd na shopping ze spotkaniem, ale najczęściej jednak nie lubię się dostosowywać, chcę spędzać w danym sklepie tyle czasu, ile chcę, nie chcę wchodzić tam, gdzie nie chcę. Nie chcę słyszeć "Po co to idziemy?" , "Jestem zmęczony", czy "Kiedy wracamy?". Po prostu - sama robię to, to mi najbardziej odpowiada. Parę lat temu uderzałam na Rzeszów co parę tygodni, a kupowałam zawsze tyle rzeczy, że musiałam robić kursy na parking, żeby swobodnie poruszać się między sklepami (choć fakt,

kiedy piątek połyka środę

Nigdy nie narzekam na nudę i na powolny upływ czasu. Nigdy. Ale skoro do pracy wróciłam nie po dwóch, a po trzech długich tygodniach, listopad to było tylko jedno dłuższe mrugnięcie. Początkowo oczywiście bałam się, że węch mi nie wróci (wrócił po półtora dnia szczątkowy, potem było coraz lepiej, choć pewne słabsze zapachy, np. maskę kokosową do włosów poczułam dopiero niedawno), że już zawsze będę taka słaba... Ale nie. W maratonie bym jeszcze nie pobiegła, może załóżmy, że w ogóle bym nie pobiegła, ale matę zdążyłam już wytargać z szafy, ku uciesze kota, który kocha na niej spać, spacerki też wróciły do menu. No, ale najbardziej cieszy możliwość wychodzenia z domu, samodzielne załatwienie spraw i zakupów (bez marudzenia pod drzwiami "ale awokado", "ale biblioteka") i to, że piątek połyka środę, co zawsze dobrze mi robi. Nie powiem, że długie spanie, oglądanie seriali i rysowanie jest takie straszne, ale bezcelowość na co dzień potrafi zabić największy entuzjazm. C

mokre chusteczki

Listopad zdecydowanie przejdzie do historii jako miesiąc, którego połowę spędziłam w domu. Najpierw był Halloween i moje spontaniczne spotkanie z koleżanką, które objęło długi słoneczny spacer, flat white na Orlenie, herbatę i pogaduchy w kawiarni, a potem wieczornym (zimny) spacer i siedzenie do wieczora w pizzerii.  Nie było żadnych żelek duszków ani przebieranek. Imprezy, kota w prześcieradle, sztucznych pająków w firance, ble. Za to w nocy była gorączka i wielkie zdziwienie "Ojej, a cóż to się (znowu) stało?".  Niedzielę też spędziłam w łóżku z termometrem w zębach, ciesząc się, że w poniedziałek Święto, a więc długi weekend - w sam raz na kurację.  Potem podniosłam się dumnie z poduszki i salutując, powiedziałam mężowi, że pójdę do pracy nawet z gorączką. Zgasił mnie słowem i wetknięciem mi apapu w usta. I tak do pracy nie poszłam, poszłam z kolei do lekarza, gdzie chyba z wrażenia przestałam gorączkować, ale ogólnie prezentowałam się jak g***o, więc doktor kazał mi sied

październik

Wszyscy się ze mnie śmiali, kiedy w sierpniu mówiłam, że tylko 4 miesiące do Świąt. A przecież od 8. z kolei miesiąca, do 12. jest ich właśnie cztery, więc nie rozumiem zdziwienia. No, a linia między upałami, a rozstawianiem po domu dyni i światełek też jest bardzo cienka, co w moim przypadku widać bardzo mocno. Dziś, jadąc z mężem po zniczowe zakupy, zauważyłam trzeźwo, że dużo ludzi nosi czapki, że rano był przymrozek i że w ogóle nastało mroźne powietrze, na co on skwitował z kwaśną miną, że czapkowicze dołączyli do mojego klubu, który zapoczątkowałam w sierpniu. (haha, pudło, czapkę noszę od września). Teraz, w październiku, już więcej osób zauważa bliskość grudnia, mało tego - niektóre sklepy mają już w swojej ofercie dekoracje i ozdoby na choinkę, co sprawdziłam dokładnie, odwiedzając z mamą i siostrą krośnieński Action. I tak - kupiłam już jedną ozdobę na święta ^^. Październik to też żółte liście za oknem, powrót do seriali na Netflixie (bo wcale nie tłukłam przez wakacje Harre

świat jest niebezpieczny

Świat jest niebezpieczny. Dzisiejszy dzień mi to uświadomił. I to wcale nie dlatego, że piorun walnął tak, że nasz blok zatrząsł się w posadach, nawet nie chodzi o to, że skończyły się upały (buu, ubolewam) i że temperatura w nocy spadła (jest dopiero sierpień, wracać mi tu noce tropikalne!). Dziś był dzień, w którym nie poszłam na zakupy do supermarketu pieszo (wdrażam program Więcej Ruchu), tylko pojechałam na nie samochodem. Podświadomie czułam, że może te wszystkie rukole i awokado zapełnią siaty i naprawdę nie muszę ich tyle dźwigać, mogę wziąć czterokołowiec. W dodatku pogoda wariuje - raz pada, raz grzeje, raz leje, więc pojechałam, zrobiłam zakupy, nawet nabyłam szare silikonowe foremki do lodu w PEPCO i zostałam szczęśliwą posiadaczką miętowego zeszytu z Biedronki i mini kaktusika w miętowej doniczce. Obładowana (jak zawsze), miałam jeszcze iść kupić schabowe dla męża i młode ziemniaki, a że nie chciałam drażnić kota (https://little-misss-naughty.blogspot.com/2021/08/czasami-u

gdzie są moje swetry?

Ponieważ szafa w moim gabineciku nie mieści mojego dobrodziejstwa ciuchowego, asortyment jesienno - zimowy wciąż leżakuje w moim rodzinnym domu. Ponieważ myślałam, że sierpień się otrząśnie i pojawi się chociaż okazja do krótkich spodenek (choć na chwilę), dalej miałam na pierwszym planie sukienki i szorty. A ponieważ jesień zaskoczyła nagle, zimno i deszczowo, musiałam kupić parasolkę (ślubna zniszczona, mała zgubiona), założyć długą piżamę i szczękając zębami, marzyć o swetrach i bluzce termoaktywnej. Najwyższa mi też pora przywieźć botki (bo era trampeczków nieuchronnie się skończyła), kurtki i spółkę. Jak skończyły się upały, skończyło się lato. Niestety. Ale od razu nabrałam też ochoty na herbatę z sokiem i cytryną, pieczenie szarlotki i ubieranie skarpetek do łóżka. We wrzesień wskoczyłam już z cienkimi szaliczkami i bezrękawnikiem, a choć zdarzają się ciepłe przebłyski słonka, ja już zaczynam sezon na "zimno mi, byle do lata". Rok temu tuptałam z kolei nóżkami, "b

czasami udaję, że chodzę do pracy

Gdybym miała powiedzieć, co najgorszego zrobiłam w swoim życiu, opowiedziałabym historię pewnego zimowego kuligu. Pojechałam na niego z rodzicami, siostrą i psem do znajomych, od którego wyżej wymienionego psa wzięliśmy, kiedy był jeszcze małym, tłustym berbeciem z umaszczeniem i urodą mini bernardyna (przynajmniej dopóki nie podrósł, sierść mu nie wygładziła się jak u jack russel terriera, a ryj wyciągnął, jakby jakiś aligator podjął próbę wciągnięcia go pod wodę). - Będzie mu tu dobrze, przecież to jego pierwszy dom! - do dziś pamiętam moją dużo młodszą mamę, która - jak to mama, z maminym tonem i uspokajającą miną (którą każde trochę bardziej rozgarnięte dziecko rozpozna jako niezbyt dobrze maskowane zawoalowane kłamstwo dla większego dobra) przekonywała mnie, że Puszek będzie zachwycony, że zostaje sam na obcym podwórku w zimie. Pamiętam, jak siedziałam na ostatnich sankach z tatem, w zimowym kombinezonie, z policzkami szczypiącymi od mrozu i patrzyłam na naszego łaciatego kundelka

miejsce, gdzie się spotykamy

Mogę powiedzieć to śmiało i ze stuprocentową pewnością, że choć fajnie być kobietą niezależną, fajnie wydać książkę, fajnie mieć pieniądze, ale jak się nie ma z kim dzielić tego wszystkiego, to nie smakuje to tak samo dobrze. Prawdę mówiąc, w ogóle nie smakuje. Albo jak ziemniaki, które ktoś zapomniał posolić i choć zapychają kichy, są kompletnie pozbawione sensu. Innymi słowy - uważam, że każdy powinien przeżyć w życiu, choć raz - jedyną i prawdziwą miłość. Odwzajemnioną, szczerą, bezinteresowną. Z najlepszym przyjacielem, z kimś, kto pocieszy, zirytuje albo sprawi, że odsiedzenie wyroku za morderstwo z premedytacją i szczególnym okrucieństwem wyda się wcale nie takie straszne... Ja się zakochałam i jest mi z tym bardzo dobrze, a jeszcze mi lepiej z codziennością, wspólnym jedzeniem osobnych obiadów, całowaniem (mnie) w czoło, przy wychodzeniu do pracy (bądź w moim przypadku: wrzucanie do łóżka miauczącej futrzastej kuli, bo to dla mnie synonim pełni szczęścia), czekaniu na swój wzaje

słodkie lipcowe upalne

Lipiec, choć jeszcze się nie skończył, spełnił w tym roku wszystkie moje wymagania. Temperatury sięgały zenitu, codziennie, przez wiele dni. Mogłam nosić krótkie bluzeczki i zwiewne sukienki i łapać okulary przeciwsłoneczne, które spływały razem z potem. Nie wiedziałam też, że dożyję nocy tropikalnych, choć dla mnie 20 w nocy to żadne tropiki, acz mój mąż każdego wieczoru i każdej nocy zachowywał się, jakbyśmy siedzieli na łóżku - bezpiecznej strefie, a wkoło płynęła płynna lawa. Wiatrak też hulał cały czas, a kot rozpłaszczał się na płytkach w łazience. Mogłam wygrzewać się na ławce jak żmija, choć nie wiem, czy żmije mają w sobie tyle kultury, by czytać przy tym książki ;). A z książkami to jest tak, że odkąd zakończyłam przygodę z "Harrym", czytam na okrągło - i polski "Katalog motyli" (mała, drobna policjantka - kolejna ;)), "Wilkołak" Chmielarza (kurde, kocham gościa, a choć młody Wolski początkowo mnie irytował, polubiłam jego niedbałość i urok), Cha

całkiem inny poniedziałek

Pierwszy poniedziałek wakacji zaczęłam od wizyty u dentysty, więc średnio. Zdecydowanie przyjemniej byłoby siedzieć na ławce i jeść loda, a pieniądze wydać na coś przyjemniejszego. Jakiś worek cementu czy coś.  Jak na razie wcale mnie nie boli, że nie odświeżałam garderoby od niepamiętnych czasów. Nawet nie mam ochoty i nie muszę sobie żałować tych niekupionych sukienek czy marynarek, na których brak cierpię, bo zwyczajnie zmieniły mi się priorytety, a choć na razie nie ma jeszcze stylowych szaleństw drobiazgowo - dekoracyjnych, to z koloru dachu też się można cieszyć.  Oprócz wizyty u dentysty miałam lekką chrypkę, więc miałam lekkie wyrzuty sumienia, że może za dużo tej mrożonej kawy w siebie jednak wlewam, ale wyrzuty nie trwały zbyt długo. Wieczorem dostałam gorączki, a kolejnego dnia - po wizycie u lekarza, antybiotyk. Byłam bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, ale ostatecznie jak zaczęłam jęczeć (gorączkę znoszę po męsku), głowa przypominała posąg, a ja nie miałam na nic sił, tak

czerwiec

Czerwiec zapowiada się cudownie, bo falą upałów. Na to czekałam w mroźnym lutym, na to liczyłam, tuptając z niecierpliwością na wiosnę i budowę; w kwarantannianym marcu, w zimnym kwietniu i maju, okraszonym grzaniem w mieszkaniu. Choć nasze południe kraju i tak omijają te największe upały (właściwie nasze termometry dobijają do ok. 28 stopni, nie wiem, czy stuknęła 30), nie mniej jednak jest słońce, jest duchota, jest rozłożony basen i nawet jest mój różowy flaming.  Były też już lody, mrożona kawa, a sukienki właśnie się suszą na suszarce. Doczekałam się, że temperatura w mieszkaniu wybiła nieoczekiwane 26 stopni, a my gorączkowo zamawialiśmy stojący wiatrak.  Doczekałam się uchylonych okien w sypialni, a nawet nocnej koszuli, a to już jest hardcore, skoro zwykle były to skarpetki; spania pod cienką narzutką, zamiast kołdry i kawy mrożonej bez szczękania zębami w wychłodzonych ścianach mieszkania.  Po wersjach ilustrowanych sięgnęłam po starego, dobrego Harrego z Zakonu Feniksa, choć

profilaktycznie jem truskawki

Kto, tak jak ja nie wierzy, że mamy już czerwiec? Szybko i płynnie przeskoczyliśmy w kolejny miesiąc, a ja nie dość, że odliczam do wakacji, to jeszcze do rocznicy. Słonka trochę nam skąpi w tym roku - czy my przypadkiem nie mieliśmy śniegu jeszcze w kwietniu i pełni zasługujemy na słoneczne i skwarne lato? Ciepłych dni jak na lekarstwo, za to tych z paleniem w piecu (powiedziała ta, która ma przycisk na gaz), dni z parasolką w tle i z zimowym swetrem w mieszkaniu aż nadto. Nie przeszkodziło mi to jednak w spieczeniu sobie ramienia, kiedy pewnego majowego jeszcze popołudnia, po egzaminie ósmoklasisty wskoczyłam w kwiecistą sukienkę i zajęłam honorowe miejsce na leżaku, z widokiem na budujący się dom, z ilustrowanym Harrym Potterem w dłoni (w sumie przydałoby się do tego jakieś trzymadełko, bo tomisko wyjątkowo opasłe i ciężkie). Nie użyłam kremu do opalania, bo ja CHCIAŁAM, żeby mnie opaliło. W końcu biel moich nóg i ogólnie - co będę czarować - cała jestem biała jak papier - poraża. N

maj

Kwiecień zakończyliśmy bardzo miło, bo wbiciem pierwszej łopaty w ziemię. Emocje - milion, radość nieziemska, podniecenie nie spada, a rośnie. Cieszy to, cieszy, a ja czekam, aż mury zaczną rosnąć :) *. Rośnie trawa, na trawniku moje ulubione małe, błękitne kwiatuszki, drzewa też się zazieleniają - jak na razie piękny jest ten maj. Mógłby trochę więcej przysmażyć słonkiem, przystopować deszczyk, ale może nie ma co narzekać. Zdarzyło się parę prawie gorących dni, a choć moje nogi są bielsze niż najjaśniejsza biel, i tak odsłoniłam je w krótkiej sukience. Świętowałam go też spacerem po rymanowskim parku i wdychaniem solankowych oparów z tężni, czerwonym płaszczykiem, żółtym sztormiakiem do czerwonych kaloszy na działce, spódnicą, sukienką i czarną pseudoskórzaną kurtką (edycja wiosenna została przywieziona od mamy; był moment zgrozy kiedy nie mogłam znaleźć worka z kurtkami "wiosna" - co roku to samo). Maj zaczął się też majówką, a jak majówka to wolne, miłe i spokojne. Jeszcze