Jak na razie całkiem przyjemny ten listopad. Pogoda rozpieszcza, więc spaceruję ile wlezie i szuram butami w liściach. Jak jest brzydziej - zakopuję się w kołderkę albo czytam. Zaczęłam nosić sukienki. Po domu, do grubych rajstop, ale zawsze coś. Na lekcje online ubrałam się ostatnio jak nauczycielka ze szwedzkiej lektury z lat pięćdziesiątych - luźna kiecka w groszki, ulizane upięte włosy i narzucony na szyję szal. I wcale nie planowałam tak wyglądać, ale mąż zostawił otwarte okno, ja wpadłam w pierwszy stopień hipotermii, więc szalik był jedyną opcją na przetrwanie. Ciemno się robi po czwartej, co mi nieszczególnie przeszkadza, odkąd dostałam dwustronny koc z barankiem, tak wielki, że można się w nim zgubić. Wieczorami oglądamy "Gambit królowej" na Netflixie, aż mnie naszło na partyjkę i pozwoliłam się rozgromić komputerowi. Zrobiłam już sobie terapię światłem w Leroy Merlin podczas wycieczki z rodzicami po płyty meblowe. Płyt meblowych nie było, były pojemniki na żywność,