Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2022

listopagrudzień

Nie chciałam tego głośno mówić, więc zaczęłam o tym po cichu pisać. O tym, że listopad, na ogół smętny i ponury miesiąc, który jednak (za sprawą kuzynki) został mi odczarowany i teraz stał się czasem pomiędzy. Między kolorowym rozpoczęciem roku, wycinaniem lisków i liści, a magicznym światełkowym grudniem i kubkiem z reniferem. Czasem na szkicowanie, malowanie po numerach, trzaskanie seriali i czytanie książek.  Pisałam to jeszcze zanim listopad się zaczął. Ale tegoroczny listopad może śmiało przejść do historii jako kulminacja dobrych wydarzeń, spełnienia marzeń i pogodzenia się z pewnymi rzeczami. Zaczął się jeszcze przed listopadem, udanym i nad wyraz dobrze zniesionym zabiegiem usunięcia ósemek. W połowie miesiąca spełniło się moje okrąglutkie życzenie i na gołych ścianach i nowych panelach wyrosły wymarzone ikeowskie kremowe meble, z grubym blatem, wieloma szafkami i witrynką. Tak, nie wiem dlaczego tak to działa, w sumie jakąś straszną kurą domową nie jestem, ale kuchnia była bar

gdybym mogła

Gdybym mogła wrócić do życia jedną osobę, byłby to Freddie Mercury.  Właściwie moim marzeniem byłoby wskrzesić wszystkie moje futrzątka, z dwoma kotami i szynszylem na czele i głęboko wierzę, że jeśli istnieje niebo – one tam będą. Poza tym światem, z bliższych mi osób w zaświatach mam tylko babcię. Jestem jednak pewna, że biorąc pod uwagę, ile pieniędzy, energii i środków przeznaczała na kościół, złamałabym jej serce, wyrywając ją z tak znanego i wyczekiwanego przez nią (za)światka. No i obraziłaby się na mnie całkowicie, gdyby zobaczyła, jak ceny ześwirowały i że nie ma jej ulubionego Plusa z makaronem za 99 groszy (babcia zmarła w 2017 roku, ale jeszcze parę lat przed śmiercią miała w kredensie makaron nitki z Plusa). A Freddie? Cóż. Freddie zmarł za szybko, zmarł w tym roku, w którym się urodziłam, więc mam święte prawo wrócić życie właśnie jemu. Możliwe, że chciałabym się też cofnąć w jego czasy. Porzucić te instagramy, zgnieść w pył tik toki i ukrócić to nieznośne spędzanie czasu

kapsuła

Po drugim covidzie doznałam objawienia w postaci mgły pocovidowej. Byłam przerażona. Bardziej niż po utracie węchu (szybko wrócił), halucynacjach węchowych (może trochę panikowałam, testy już fruwały, ale ostatecznie - do przeżycia). Bardziej niż kiedykolwiek. Ciężko tak wymienić swoje dobre cechy, ba, nawet jedną porządnie dobrą cechę. Może szłabym w jakąś kreatywność, bezpretensjonalność... Ale jednak po mgle, stwierdzam, że najbardziej cenię sobie szybkość. Szybko czytam i na ogół szybko myślę. Czasami za szybko, czasami lepsze przemyślenia przychodzą potem, ale jednak najczęściej nikt nie wierzy, że coś przeczytałam, jeśli tylko rzucam na coś okiem, a ja naprawdę to przeczytałam i często tworzę szybkie zdania, na tyle szybko je wypowiadając, że czasami ludzie mają problem ze złapaniem tej myśli. I zawsze wygrywałam w grach typu "Pięć sekund" albo tabletowa "Jaka to melodia", choć z melodią mi nie po drodze, ale z szybkością - a jakże. (Do dzieci nie stosuję tej

październik

Pierwszego dnia jesieni poczułam jej zapach; mokry, ciężki, charakterystyczny. Pierwszego października ślizgałam się na liściach i kasztanach, biegnąc do dentystki. Nadeszło nieuniknione - lato się skończyło, skończyło się 30 stopni w dzień i czytanie książek na ławce z mrożona kawa i miętowym lodem. Nieodłącznymi towarzyszami stali się kocyk, kombinezon do spania, soczek malinowy (taki gęsty, domowej roboty od cioci ❤️).   Początek października spędziliśmy w domu, szorując piekarnik, jedząc tartę z wiśnią i jabłkami,  oglądając mecz i Ostry dyżur - dla każdego coś dobrego. Trochę porządków, trochę gotowania - w tym barszcz z uszkami, chyba moja jesienna tradycja. Na początku miesiąca zamówiłam też pierwszą lampę do nowego domu i to do swojego miętowego gabinetu. Z jednej strony było to trochę "wow", z drugiej - wchłonęło się między dylematy, podgórki, poranne wstawanie i narzekanie na rozwieszone po całym domu ręczniki.     Ani wszędobylska sierść, ani suszarka z praniem, an

koniec sierpnia

Jednak udało mi się poczuć koniec sierpnia. Do tej pory pławiłam się w glorii upałów, krótkich spodenek, po co skarpetki?, trampki mogą być dziurawe od spodu, bo co tam i nawet w nocy można spać przy otwartym oknie. Zaczęło się wczoraj od tych odklejonych trampków i od deszczu, który mnie złapał. Nogi mi oczywiście zmokły - ba, wtedy sobie przypomniałam, że rzeczywiście trampki były dziurawe. I poczułam chłód. Ale rozchodziłam go, bo nosiłam tony podręczników, plastelin i plakatów po szkole. Potem niby znowu był upał, niby w aucie jak w garnku, ale poza autem to już gęsia skórka. I noc przy otwartym oknie skończyła się katarem. Także właśnie siedzę triumfalnie na przezroczystych pojemnikach, z których uśmiechają się z lekkim zawodem biała nieubrana nigdzie plażowa sukienka (no bo gdzie ją miałam ubrać?), bluzeczki na ramiączkach (a brrr) i spódniczki. Miejsce w szafie zrobione, zapasy soczku malinowego są. Długie spodnie na ciele są, są i słynne skarpetki. Zostawiam za to koszulkę z ko

i znowu

I znowu koniec sierpnia, znowu koniec lata, a już z pewnością koniec wakacji. Ale ja się cieszę. Może ktoś powie, że za krótko pracuję albo że jestem zbytnią optymistką, ale ja mam duszę prymusa i lubię wchodzić w swój dobrze znany rytm, bo uważam, że wtedy jestem dużo bardziej efektywna. Nawet pisanie lepiej mi wychodzi, kiedy mam więcej na głowie - obijając się na hamaku jakoś tracę wenę twórczą ;) Najchętniej to sama ruszyłabym w rejs po sklepie papierniczym, jarają mnie nowe zeszyty, a zapach nowych książek - umarłabym za niego ;). Akurat jako dziecko nigdy nie miałam nowych książek. Albo dostawałam coś w spadku po siostrze albo były targi, na których się kupowało używane podręczniki. W liceum miałam pojedyncze egzemplarze, głównie angielskiego, bo te książki kupowało się nowiutkie. Ale w zeszłym roku dostałam nowy komplet podręczników jako nauczycielka, mam cały regał swoich książek i czytnik, więc wyszłam na plus. Nie mogę powiedzieć, żeby wakacje za szybko mi zleciały - w tym ro

w te wakacje

W te wakacje nie pojadę nigdzie, ale byłam w IKEI, gdzie zaprojektowałam kuchnię marzeń, a w mieszkaniu mam dwa wymarzone koty, przez które naprawdę jeszcze mniej chce mi się wychodzić z domu. W te wakacje upały zaczęły się jeszcze przed wakacjami, więc zagrzać (a nawet narzekać na duszności i syndrom gorących stóp, który przydarzył mi się pierwszy raz) się zdążyłam jeszcze w czerwcu, a że chronicznie i nagminnie cierpiałam na bladość i zimno (koleżanka, która w kwietniu spotkała mnie w kurtce zimowej i czapce pewnie do dziś kmini, czy jestem zdrowa na umyśle, ale naprawdę - mi było tak zimno) - to cieszę się z tych upałów. W te wakacje znowu lecimy z Harrym Potterem w mojej sfatygowanej starej wersji i ani upały ani zaciskanie pasa ani to, że koło dwudziestego razu przestałam liczyć, który raz wracam do Hogwartu nie przeszkadza mi cieszyć się tą chwilą. Zamiast świeżych szparagów (drożyzna, no i przegapiłam ich sezon; tak samo jak rabarbar zresztą) zrobiłam zupę z dyni (no bez kurkumy

Ruby

Mija właśnie miesiąc, odkąd królewna Ruby jest u nas, więc myślę, że należy jej poświęcić personalizowany wpis ;) 2 lipca ta dama skończyła cztery miesiące. Jest kotką rasy ragdoll, bardzo trafionym prezentem rocznicowym i prezentem na nowy dom. Wszak dom już się buduje, a jeśli dobrze pójdzie to pod koniec tego roku, najpóźniej początkiem następnego zatańczymy w nim taniec radości ;).  Ruby ma inne umaszczenie niż Blue, który jest bardziej szary. Blutek ma ciemnoszary pyszczek, uszka, aksamitnoszare łapki i ogon. Biały ma tylko brzuch. Rubuśka idzie bardziej w beżowy. Ma podkowy wkoło oczu jak szop pracz, które może będą beżowe, może zmienia się w brązowe. Wydaje mi się, że będzie umaszczona jak kot z filmu "Mężczyzna imieniem Ove", czyli tak, jak chciał mój mąż. Ja z kolei chciałam białe łapki i kropkę na nosie, więc oboje mamy, co chcieliśmy ;). Ma wielkie błękitne oczy i wielkie uszy. I jest smuklejsza niż Blue, choć przy jej tempie jedzenia szybko przybiera na wadze i ro

tygryski

Nadeszło to, co tygryski lubią najbardziej (a tygrysy ZNOWU mi się dziś śniły), czyli koniec roku szkolnego. Co roku jest coś fajnego w wakacje - a to podróż poślubna, a to błogi wypoczynek, w zeszłym roku budowa, w tym - Ruby. Pierwsze dni Ruby zbiegły się z długim weekendem, więc miałam czas na ogarnięcie nowej rzeczywistości. A było to: - nastawianie budzika i wstawanie o 1/2 i 5 rano, żeby sprawdzić, jak Ruby, - wstawanie o 5/6, żeby wypuścić Ruby z małego pokoju, - nie spanie od 5/6, żeby pilnować kotów. Ruby śpi w małym pokoju, przystosowanym do jej potrzeb, a więc pozbawionym niebezpiecznych elementów, a wyposażonym w kuwetę, legowisko, miseczki i zabawki. Przez pierwsze dni wstając do niej w nocy: - nie pamiętam dokładnie, co wtedy robiłam, po drugie: - pamiętam, że kilka razy, tak kompletnie odmóżdżona i spragniona snu, ułożyłam sobie na podłodze legowisko (łóżka brak) z kocy, kocyków i kociej podusi i spałam na ziemi z kotami. Szkoda, że M. nie zrobił mi wtedy zdjęcia ;) Ale

lipiec

Dla pracoholika pierwsze dni urlopu są dziwne.  Zwłaszcza, kiedy pracuje się w szkole i urlop trwa w zasadzie dwa miesiące. Piszę "w zasadzie", bo w drugiej połowie sierpnia nauczyciele chodzą już do szkoły (a wiem, że ludzie tego nie wiedzą xD). Wiem, że wolne wakacje wywołują zawsze takie zazdro, że dużo osób żałuje nam, że obijamy się  beztrosko całe lato, ale powiem Wam jedno. Gdyby nie te wolne wakacje, nie byłoby komu uczyć Wasze dzieci ;). Bo nauczyciele wylądowaliby w psychiatryku ;) I mówię to jako osoba, która prawie dwa lata była w Policji (i w wakacje miałam największy młyn, pracowałam w noce, święta i weekendy). Po prostu - praca z dziećmi nie jest dla każdego, a jak ktoś już to lubi i robi, kiedy przychodzi czerwiec i za długo przebywa się w hałasie, a problemy mnożą się jak szalone (przyznajcie się - ile razy macie dość płaczu, krzyków jednego albo dwójki dzieci? A pomnóżcie to razy dwadzieścia parę ;) Do tego dochodzi też zmęczenie dzieci i papierologia plus s

normalność

Normalność to pojęcie względne, jednak myślę, że kiedy w trzecią rocznicę ślubu młode małżeństwo podnieca się tym, że w pokoju (notabene dziecinnym) ma zamkniętą małą kotkę*, a zamiast kupować kołyski, kupuje się PERSONALIZOWANE (jedyne burżujstwo, na jakie zezwolił budżet; reszta będzie po starszym bracie) legowisko z beżową poduszką w kropki, to jest się po prostu... nami? ;) Dotychczas nic nie pobiło (w mojej własnej, najważniejszej ^^ opinii) mojego wpisu o stu dniach po ślubie i nawet nie bardzo miałam ochotę pisać o rocznicy. Nie chodzi już o to, jak to strasznie wymachuję sztandarem singielstwa - myślę, że po tych paru latach, kiedy zdążyłam już zetrzeć swoją obrączkę i kiedy moim mottem (zamiast "Kilka silnych cech, mocnych zasad garść") jest "Dbam o to, by w domu zawsze była zupa", wytraciłam trochę swojego hartu ducha. Nie będę też chwalić mojego M. - bo zawsze wtedy chcę się puknąć w głowę, chwalić się ani tyle (bo to, że się wzajemnie nie zabijamy to chy

czerwiec

Kiedy ten rok przeskradał się od mroźnego stycznia do letniego czerwca? Chyba mniej więcej wtedy, kiedy rozbierałam choinkę, leniuchowałam w łóżku podczas ferii (choć miał być i basen i łyżwy), świętowałam 31. urodziny, rozrzucałam po domu wielkanocne króliczki i tulipany, a potem zmieniałam grube swetry na kombinezony w paski. Tak, to musiało być też wtedy, jak chorowałam w rozkwicie wiosny, jak szykowałam się do wystawiania ocen i jadłam pierwsze hiszpańskie truskawki.  Sweter długo pozostał w użyciu, ale odkąd temperatura w mieszkaniu osiągnęła 24 kreski, zaczęłam na legalu nosić letnie kombinezony i sukienki i nie zamieniać ich po godzinie na sweter, skarpetki i getry. Nawet po mrożonej kawce. Maj i czerwiec też już poczułam. W spacerkach po parku, drzewach za oknami, które bujnęły w dwa dni, a te za nowo budującym się domem stanęły twardą zieloną ścianą. Uczciłam je fasolką szparagową, młodymi ziemniakami z koperkiem i wiosenną zupą. Jeszcze za chwilę dojrzeję do wystawiania ocen

maseczki

W niedzielę spakowałam i wywiozłam prawie wszystkie materiałowe maseczki. Te pasujące do musztardowej koszuli, te miętowe, te wymiętolone po praniu w przepisowych 60 stopniach i te niepasujące do niczego. Dwie mi zostały. Jedna w jasnomiętowe zygzaki (na cześć mojego kaloryfera do nowej łazienki), druga czerwona w kropki, w małej torebce. Awaryjnie. No i opakowanie jednorazówek. Będą do lekarzy. A że aktualnie się przeziębiłam, to już są w użyciu. Zabawne, bo w zasadzie mogłabym pochwalić się kilkoma całkiem miłymi, normalnymi rzeczami, ale ja za swoje powody do domu uważałam zawsze umiejętność podciągania się na drążku - która poszła w zapomnienie, a teraz: niemdlenie przy pobieraniu krwi (to zdolność, którą miałam, potem utraciłam, a teraz znowu - wyciągam rękę, nikt nie narzeka na moje żyły, a po 3 sekundach jest już po wszystkim) i wytrzymanie bez L4 do końca roku. No cóż. Został jeszcze miesiąc z haczkiem, więc prawie, prawie mi wyszło. Opanowałam do perfekcji weekendowe kuracjowe

kokosowe

Nigdy nie lubiłam mdławych i słodkich zapachów. Waniliowe świeczki, czekoladowe mleczka do kąpieli i musujące karmelowe kule powinny być dla mnie zakazane. W tym składzie znajdywał się też kokos, więc balsam z Oriflame, którym smarowała się moja piętnastoletnia (wtedy) siostra prawie wylądował kiedyś w koszu, gdy wymaziała się nim przed wycieczką samochodową, a ja zawsze na myśl podróż, myślałam "imbir". Na szczęście całą drogę spędziłam z głową za szybą, jak pies, który pierwszy raz opuścił schronisko, nie było żadnych akcji lokomocyjnych, ale jedno było jasne - żadnych słodkich zapachów w moim otoczeniu. Moje nuty to mięta, zielona herbata, cytrusy. Moje perfumy to niezmiennie ONE Calvina Kleina. Zakochałam się w nich, jak na studiach w Rzeszowie bawiłam dziecko. Był maj, a ja niefortunnie nie zabrałam żadnej bluzy, idąc niańczyć. Ponieważ miałam wziąć bobasa na spacer, poprosiłam jej mamę czy pożyczy mi jakiś sweterek. Pożyczyła mi bluzę. Bluzę pachnącą jak nie wiem co. Pe