Przejdź do głównej zawartości

klawesyny kalafiory

Nie jestem gotowa na zimę.
Ani trochę.
Tak więc oprócz tego, że w swoim świecie, zawieszona w czasie i przestrzeni, z kotem w głowie, to i jeszcze niedostosowana do aktualnych warunków pogodowych.

Nie czuję, że już jest grudzień i że dodreptaliśmy znowu do końca roku.
Ja jeszcze tkwię w lecie.
Zwykle z trudnością przychodziło mi oddzielenie lata od jesieni.
Bo jak to możliwe, że jednego dnia jest upał i w nocy trzeba się rozbierać jak do rosołu, a za chwilę podczas spaceru zaczynamy potykać się o zeschnięte liście, a w nocy szukać skarpetek?
Że to nie jest tak umownie, po datach - dziś upał i spodenki, jutro kremowy sweter i kawa pod kocykiem, tylko wszystko się przenika?

Tym razem jesień była łaskawa i dała nam dużo z lata - słoneczne dni, dużo słońca i ciepło, zwłaszcza, że był to słynący z chłodów i deszczu listopad.
Listopad przeleciał, mamy grudzień. I choć opony mam zmienione, a kurtki i buty miałam już dawno przygotowane, jednak nie byłam psychicznie gotowa, na to co przyszło.
Na śnieg, mróz i na zimno.
I dalej nie czuję zimy.
To znaczy czuję. Czuję ją w kościach i drętwiejących palcach, ale nie mogę sobie jej uświadomić.
Dziś wracając z pracy miałam poczucie odrealnienia, zupełnie jakbym się czegoś nawdychała.
Biała droga? Przyprószone szyby? Zziębnięte palce?
Jak to możliwe, skoro dopiero był czerwiec? Nie czerwiec. Lipiec. W czerwcu jeszcze miałam stare nazwisko i inny stan cywilny, w lipcu byłam już solidną żoną, którą jestem do dziś, a której to za chwilę stuknie pół roku w małżeństwie.

Organizm nie przystosował mi się jeszcze do zerowych temperatur, nie wspominając o lekkim mroziku - szczękam zębami i wytrzeszczam oczy z paniki za każdym razem, kiedy czuję chłód na ciele.
Ja się tej zimy zwyczajnie boję.
Mężu, coś Ty ze mną zrobił, że tak spiź***ałam?! Przecież wcześniej zakasywałam rękawy i jechałam w Bieszczady ze śpiewem na ustach i meduzami w radiu!

A może to początki agorafobii, bo najlepiej się czuję w fotelu z herbatką i dobrym thrillerem?
Chociaż nie, bo zaczęłam spacerować, a nawet wyciągać na spacery męża.
No to może po prostu starość. Zwyczajnie się sypię. Tak jak sypią mi się pryszcze na czole (nastolatką byłam czystą jak łza, przed trzydziestką bujam się z krostami...), jak przed andrzejkami wyskoczyła mi wielka rozlazła opryszczka na brodzie i jak łuszczy mi się skóra na nosie po zabiegach upiększających.
Bo byłam na swoich pierwszych andrzejkach, na niepierwszym balu, choć pierwszy raz w tym miejscu.
I jestem bardzo zadowolona, a teraz za punkt honoru przyjęłam sobie kupować koktajlowe sukienki i śmigać w obcasikach z mężulkiem pod rączkę.
No, ale zdecydowanie z torebką z paskiem, bo choć kopertóweczka podobała mi się bardzo, po setnym podnoszeniu jej z podłogi, sypały się nie tylko krosty, ale i inne słowa na tę literę. I nie były to ani klawesyny, ani kalafiory, niestety...
Czeka mnie też samo szczęście, bo wywróżyłam sobie przyszłość z kapiącego na stół wosku.
Właściwie to M. wywróżył, bo rzucił hasło "Czy to na andrzejki się wróży?" i wskazał na topiącą się na stole fantazyjną świeczkę. Sprawdziłam i co mu się wykapało? Kropelka! Kropelka była, kolejne słowo na "k" i kropelka była, nie jedna. Widząc tak jawne spełnianie się marzeń, ochoczo sięgnęłam więc po woskowe wypociny i co mi zostało w dłoni? Stuprocentowa kocia łapka, jakby odlana ze zdjęć na instagramie. Z wyraźną pulchnością, z boskimi fasolkami. Biała. Jak śnieg, ekhm.
Na szczęście nie podzieliłam się swoim szczęściem z resztą damskiego towarzystwa (byłam trzeźwa i świadoma swych upośledzeń) tylko uśmiechnęłam się tajemniczo, rozanieliłam wewnętrznie i schowałam łapkę do torebki ^^.

***
Dziś już wiedziałam, że jest zima, że mamy grudzień i że za chwilę Święta, ale jak pojechałam swoją drogą przez las, poczułam się jakbym trafiła do "Krainy Lodu II".
Choć rano miałam pozytywny akcent, bo widziałam na drodze dwie piękne sarny. Smukłe, zgrabne, majestatyczne. Przeszły przed moim samochodem dość daleko, zatrzymały się na poboczu, więc przejeżdżając, widziałam ich wielkie sarnie oczy, postrzygujące uszka i zabawne ogonki. Te dwie sarny w tym pierwszym śniegu były tak piękne, że aż współczuję współczesnym dzieciom, że nie potrafią dostrzec piękna pola słoneczników, nieba pełnego roziskrzonych gwiazd czy piękna przyrody. Bo nie potrafią i widzimy to regularnie jako nauczyciele. One żyją już w świecie cyfrowym, tabletowo - iphonowym, pełnym memów i influencerów. Sarny, maki czy motyle ich nie jarają.


A ja się cieszę, że mam bujną wyobraźnię, że doceniam piękno natury, że wylosowałam kocią łapkę, że w du mam co kto o mnie myśli i myślę sobie co chcę i że Blue ma nowy wysoki drapak.
Że nie musiałam kupować nowej sukienki na zabawę, tylko zwęziłam i skróciłam nieużywaną kieckę  z zalando i byłam bardzo klasyczna w czarno - białej etui, wysokim kucyku (który się rozwalił jeszcze w domu i mąż mnie szturchał wsuwkami, z kalafiorami na ustach...). Że miałam czerwone paznokcie, choć był to zwykły lakier i że dzięki niemu nie musiałam jeden dzień myć naczyń, a jak tylko wróciłam z imprezy, czekał na mnie zlew.
Że Mateusz bawi się w szefa kuchni i posiłki dla siebie ogarnia sam, a jak wtrącę nieśmiało, że chcę zrobić pierogi to zbywa mnie machnięciem ręki, bo on ma pomysł na jakąś tam mega wydziwioną potrawę. Że choć nad makijażem ślęczałam dwa dni, żeby wyglądać naturalnie, ale na pomalowaną, a na zdjęciach i tak wyszłam jakbym nie miała oczu, i że wybawiłam się do rana.


A teraz, klawesyn, kalafior, coś boli mnie gardło, więc idę łyknąć jakąś herbatkę, rutinoscorbin i trochę fasolkowatych łapek Blue w kuracji przytulaniowej wtorkowo wieczorową porą ;)))










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b