Przejdź do głównej zawartości

lustro

Patrzenie w lustro jest jedną z pierwszych czynności, jakie wykonuję rano.
Od czasów nastoletnich jestem wegetarianką i jeszcze do niedawna jarałam się aktywnością fizyczną każdego dnia. Myślałam więc, że jako osoba dorosła, nieograniczona szkołą, nakazami czy rodzicami, dzień będę zaczynać od porannej przebieżki, osobiście wyciskanego soku z organicznych pomarańczy i domowej roboty chleba z domowej roboty dżemem.
Cóż.
Szkołę mam cały czas, tyle tylko, że teraz w niej pracuję, a jak mam ferie czy wakacje - ślinię się w poduszkę do dziesiątej, a potem latam, żeby ze wszystkim zdążyć, więc nie ma czasu na ćwiczenia, a już tym bardziej na robione smoothie.

Porannym priorytetem jest u mnie niestety tabletka. I niestety nie uwolnię się pewnie od niej zbyt szybko.
Tabletka jest moim małym batem, czymś co mnie ogranicza, bo później muszę odczekać równe pół godziny, żebym mogła zjeść. Inaczej moje hormony tarczycowe będą wariować, a ja będę się źle czuć.
Po tabletce idę zająć czas. Muszę coś robić, zanim będę mogła zjeść i wyjść z domu. Z zasady nie wychodzę z domu bez śniadania, musi zdarzyć się wyjątkowo powód pośpiechu, i z zasady nie poświęcam za wiele czasu na poranne pindrzenie się.
(Ostatnim razem jak chciałam się odstawić, ubrałam czarną ażurową bluzeczkę, ciemne dopasowane dżinsy i popielate botki na słupku, tak długo pozowałam do lustra, tak pieczołowicie nakładałam krem CC od Mary Kay i tak spuszcz***m się nad cmokaniem wargami, żeby dokładnie rozprowadzić szminkę, że prawie spóźniliśmy się do kina.
Wprawdzie Mateusz ze stoickim spokojem oznajmił, że to nic, że najwyżej będziemy z poślizgiem, za to ja strasznie ubolewałam nad tym, że nie usłyszę powitalnego "Łaaa, hej ła" w nowym Królu Lwie. Na szczęście przyjechaliśmy na reklamy i jeszcze dziesięć minut oglądaliśmy zwiastuny "Krainy Lodu II" i innych bajek).
Czasami, jak jestem wyjątkowo mało przytomna, nastawiam półgodzinny alarm, który przypomni mi, kiedy kończy się godzina policyjna.
W tym czasie biorę prysznic, przecieram oczy płynem do wrażliwych powiek, które od czasu trzymiesięcznej infekcji spojówek traktuję jak dwie królowe angielskie i które są warte ponad tysiąc złotych za te krople i maści, zapewne wciąż buzujących w moich gałkach ocznych.
Jak ktoś właśnie trafił na bloga z przypadku, pomyśli - Chryste, co za zdechlizna.
No i właśnie wtedy mam pierwszy rzut na siebie w lustrze.
Nie przykładam jednak do tego aż takiej wagi, bardziej sprawdzam, czy poduszka nie zostawiła piętna na moich policzkach, czy nie mam żadnych żółtych zakiślaków (wtedy chyba skoczyłabym z mostu), czy nie mam zaschniętej śliny w kącikach ust... Żartuję. Z tym ślinieniem to taka metafora. Z oczami nie. Kolejnego ognia w oczach bym nie zdzierżyła. 
Później się czeszę, doprowadzając fryzurę do stanu używalności.
Jak mam dobry dzień - używam kremu BB czy tam CC, a jak na przykład teraz mam złotą opaleniznę - nie używam nic, jak idę do biblioteki - szminkę xD (stali czytelnicy zrozumieją).
Potem zajmuje się kotem, jego porcją mleka, karmy, miziania po prężącym się ciałku i cmokania w mięciutki łepek.
Drugi raz patrzę w lustro jak myję zęby, bo moje mycie zębów gwarantuje pastę na umywalce, lustrze i połowie łazienki, więc czemu nie na mnie, i trzeci, jak gdzieś wychodzę, żeby nie wyjść jak fleja, z odbitymi rzęsami na górnej powiece, okłaczoną bluzą, uszminkowanymi zębami, ale to też nie pora na refleksje.

Kolejny i najbardziej świadomy raz patrzę w lustro, kiedy jestem już w domu. Jak chodzę do pracy - to po pracy, jak mam wolne to po powrocie z zakupów czy tam ze studiów. Kiedy krzątam się po mieszkaniu w dresowych spodenkach albo ufajdanych lakierem do paznokci dresach, z włosami spiętymi w byle jaki, naprędce improwizowany koczek. Kiedy albo oddaję się rozrywkom natury domowej, jak myciu naczyń czy praniu firanek, albo pożytkuję czas na bzdury (struganie tysiąca dwustu kredek, które w założeniu mają mi służyć do relaksacji przy pomocy kolorowanek albo do rozwijania w sobie geniuszu artysty), albo robię to, co tygryski lubią najbardziej - czytam, piszę, netflixuję, dziubdziam do kota.
Wtedy dopiero mam czas.
Na kota, kredki, firanki.
I na przemyślenia.
Bo patrząc na siebie w lustro, kiedy już nie muszę się śpieszyć czy ogarniać, dopada mnie jedna dobitna myśl.
Jak można z dnia na dzień tak się zmienić?
Patrzę w lustro i widzę całkiem inną osobę jak sprzed kilku lat.
Patrzę i nie do końca siebie poznaję.

To, że zmieniłam kolorów włosów nie jest dla mnie aż tak dziwne, bo od paru lat włosy farbuję. Choć trochę mnie to śmieszy, bo zawsze krzyczałam, że nie będę blondynką, a teraz kolor mam jasny.
Tak więc jestem chyba jedną z niewielu blondynek, które jedzą książki na śniadanie, obiad i kolację i które w miarę sprawnie jeżdżą samochodem (co nie znaczy, że nie zarysowały mężowi auta, kiedy był jeszcze "tylko chłopakiem" i że nie chciałaby miętowego Fiata 500 ze względu na stylowy wygląd i kolor). Niestety tak się dzieje, kiedy włosy pozbawione są melaniny, a wiek nieubłaganie zbliża się do 30tki. Blond ukrywa wszystko - w ciemnym kolorze siwe włosy rzucają się w oczy jak kwiatek w kupie. Albo kupa w kwiatkach, whatever. Na szczęście dobrze się czuję w tym kolorze i uważam, że mi pasuje, a to najważniejsze. Oprócz tego, że wyglądam młodziej (ale za to mam już małe śmiejące zmarszczki koło oczu).
To, że schudłam też mnie tak nie zastanawia, bo czy ja wiem? Fakt, poleciałam parę kilo w dół, twarz może mi trochę zeszczuplała, ale czy to aż tak widać? Nie mam już nabitych rąk i to się może bardziej rzuca w oczy, ale poza tym... ani nie zmieniałam przez to garderoby, ani nie wyglądam jakoś znacznie inaczej. Nie ma w tym jakiejś tragedii, choć dla mojej mamy brak papuli to dramat, a dla M. płaska du*a to powód do rzucenia papierami rozwodowymi.

Ale potem zamiast patrzeć na wygląd, wyłapuję swój wzrok i wtedy jak w kalejdoskopie, sypie mi się to wszystko na głowę, kiedy napotykam swoje spojrzenie w lustrze.
To, że zmieniłam pracę i nie jestem już policjantką tylko nauczycielką, co było chyba najmądrzejszą życiową decyzją (jak widzę co się dzieje na tych marszach, jak widzę tych kiboli, jak oglądam te interwencje to sikam w majtki ze szczęścia, że mnie tam nie ma. Że mam lekcje, wywiadówki, konferencje. A za każdym razem, kiedy ktoś pyta mnie czy nie żałuję odejścia z policji, zastanawiam się czy ktoś pyta serio), jaką udało mi się podjąć, ale co jednak niosło ze sobą mały mętlik.
W końcu dostanie się do policji, całe te przeboje na szkółce, to udowadnianie, że się potrafi i te sińce na całym ciele wywarło jakiś wpływ na mnie, na moją osobowość i na podejście do życia.
W końcu praca z dziećmi niesie ze sobą całkiem inne wyzwania i trzeba sobie wszystko na nowo poukładać w głowie, a także pogodzić się z tym, że choć ma się nagle święta, ferie i wakacje, trzeba się nasłuchać o tym, że nic się nie robi i strajkować, żeby mieć zarobki choć na równi z kasjerkami w supermarkecie.
(Co nie znaczy, że bycie "psem" i wyzwiska są lepsze, choć z pewnością stała praca i stały dochód dają pewne poczucie szczęścia).
To, że nie jestem już sama, że nie muszę sama o siebie dbać i sama o sobie myśleć.
Że mam kogoś, na kim mogę polegać, komu mogę zaufać.
Za kogo, Jezu Chryste, wyszłam za mąż! A przecież dałabym sobie rękę uciąć, że będę mieszkać sama, żywić się literkami i niańczyć koty i że nigdy, przenigdy nie będę się "błaźnić" z bukietami i sukniami, bo nawet jeśli się z kimś spiknę to będzie po partnersku, bez szczoteczki do zębów w moim kubeczku i już z pewnością bez dzieci.
To, że byłam taka niezłomna, twarda, czasem ostra i wulgarna, a teraz jestem dużo bardziej uległa, skłonna do kompromisów.
Może i drzemie we mnie harpagan, może umiem wybuchnąć krzykiem czy agresją, ale umiem też - litości - płakać jak zawodowa płaczka, a taki żałośnie emocjonalny występ był poza moim zasięgiem przez długie kilka lat.
To, że wcześniej walczyłam o swoją niezależność, tak bardzo chciałam być sama i silna, nie potrzebowałam mężczyzny w swoim życiu i byłam szczęśliwa po swojemu. No i nigdy nie skalałam się byciem gosposią dla faceta. To mi robiono śniadanka i obiadki. Ja nie dotykałam nawet szynki. I prędzej bym się dała poćwiartować niż ugotować rosół, ustąpić facetowi, dotknąć mięsa bez odruchu wymiotnego, a dziś bez najmniejszych wątpliwości założyłam jeszcze przed ślubem wspólne konto, a lekkość z jaką serwuję kurczaka na obiad jest doprawdy godna podziwu.
Że przyjemność mi sprawia krzątanie się po mieszkaniu, bo wszystko organizowałam sobie sama.
Sama rządzę w kuchni, mam swoje akcesoria, kupuję swoje garnki, pojemniki i ściereczki, a wakacje (obok spania i czytania) spędzam na pucowaniu i przyrządzaniu fajnych potraw.
I choć mogę postawić wielki znak równości między mną, a wszystkimi kurami domowymi tego świata, to cieszy mnie to, że mogę to zrobić. Że nie mieszkam na garnuszku u rodziców, nie muszę znosić tego, czego nie znoszę i choć tam też gotowałam i prałam osobno - dzisiejsze życie ma całkiem inny wymiar.
To, że zawsze byłam tą grzeczną dziewczynką, tą, co siedzi z nosem w książce, tą, która każdemu pomoże, która nie powie złego słowa i nawet jako policjantka, ciężko było z moją asertywnością, walką o swoje, głośnym wyrażeniem poglądów. 
Dziś próbuję otrząsnąć się z tego, jak zostałam wychowana i wiem, że nie zawsze muszę być dupolizem, nie muszę każdemu przytakiwać, a własne twarde zdanie jest cenniejsze niż złoto. Wciąż czasem hamują mnie stereotypy grzecznej dziewczynki i nie umiem przykładowo wyrzucić kobiecie, która odwiedza moich rodziców z pieskiem, że to, że bez zapytania czy może przyjechała sobie do nich z wypindrzonym yorkiem, nie oznacza że mój gorszy, bo kundel ma siedzieć biedny sam na polu w upał. Jednak nawet jeśli nie umiem tego powiedzieć, z pewnością umiem zapamiętać i zrobić.
Tak więc jak już szczęśliwie doczekam się swojego domu, nie pozwolę na dyktaturę wyniosłych gości, nie będę zamykać psa w łazience i już na pewno nie pozwolę obcym dzieciom szturchać mojego kota. A argumenty typu "bo wypada" albo "bo dziecko boi się psa" też do mnie nie trafiają.
Także przykro mi, chyba będę jedną z tych suczkowatych bezdzietnych, które nie pozwalają obcym dzieciom skakać po swoich kanapach w butach albo wkładać kotu palec do oka.
Choć akurat dzieci przewija się przez nasz dom całkiem sporo z racji moich lekcji angielskiego, znajomych z dziećmi też mam sporo, a wkrótce spotka nas totalna nowość, bo oczekujemy odwiedzin niemowlęcia (póki co najbardziej boję się, że kot będzie właził i okupował łóżeczko i fotelik...), więc może nagle obudzi się we mnie głęboko i dobrze ukryty instynkt macierzyński i zacznę bardziej przychylnie patrzeć w stronę becików, rożków i spacerówek (w swoim domu ;]).
To, że nie cierpiałam włączonego telewizora i nigdy z własnej woli go nie włączałam, a już na pewno nie oglądałam wiadomości, a teraz, siedząc sama w domu dość, że czasem odpalam sobie TV (zwykle Netflixa), to najczęściej puszczam tvn24, neutralne tony aktualności.
Czasem dowiem się coś ciekawego, czasem rzucę okiem, czasem zabiję ciszę w mieszkaniu.
Że byłam osobą totalnie uzależnioną od aktywności fizycznej.
Że ruch i wysiłek był tym, co mnie napędza, a mnie cieszyła ta wytrwałość, odporność i niezłomność.
A teraz nie dość, że zrobiłam się bardziej wiotka, nie ciągnie mnie w ogóle do wysiłku, a już z pewnością nie do czegoś siłowego i dobrze mi tak siedzieć, odpoczywać, tu podczytać, tam obejrzeć, tu naskrobać.
To, że jestem teraz całkowicie spokojna, tak aż napełniona spokojem.
Jakbym padała głową na mega mięciutkie łóżko z mega mięciutką poduszką i czuła, jak się zapadam, zapadam, zapadam.
Że nie mam stresów, większych zmartwień, problemów. Może tylko pośpiech i tę natrętną myśl w głowie, żeby godnie zarabiać i tym, że oboje chcemy pracować, a nie pasożytować w naszym cudownym rozdawniczym kraju.
Że zmieniłam nazwisko, co nawet jak już wiedziałam, że się hajtam dalej do mnie nie trafiało. Nigdy, przenigdy w moim mózgu nie nawiązało się takie połączenie, że kiedyś nie będę już panną K., że będę miała inne inicjały i inny podpis.
Że teraz tworzymy spójną całość, jedno, że tworzymy najmniejszą jednostkę społeczną- rodzinę, choć zaraz podniesie się larum, że jaka tam rodzina bez dzieci.
Że mam teściową, z którą mam dobre relacje, pesel męża w głowie i obrączkę z białego złota na serdecznym palcu prawej ręki.
A w szufladzie mam akt ślubu. Gdzieś tam koło aktu mianowania do policji, uczelnianych dyplomów, umowy na książkę i wreszcie raportu o odejście ze służby.

Gdyby dziś zobaczył mnie ktoś sprzed dwóch lat, ktoś znający tę małą mówiącą "nie" związkom dziewczynę albo tę, która siłą woli mogła przenosić góry i która dzielnie zakładała mundur i szła na ulicę w zimową noc, albo nawet tę ze szkółki - ostrą, wyszczekaną, niby miłą, ale nieufną, twardą i nieprzejednaną; byłby w mocnym szoku widząc blondynkę w sukience, sandałkach i szmince z obrączką na palcu i organizerem w torebce
Niby dalej naturalną i uśmiechniętą, ale częściej używającą dobrodziejstw działu makijażowego z Rossmana i częściej zachowującą się jak kobieta, nie jak wojownicza singielka. 
Albo w dresach, w domu, nie piszącą poematy o singielstwie, a mieszającą drewnianą łyżką w zupie i początkującą książkę w oczekiwaniu na powrót męża z pracy.
Zajęta, zaklepana, zaobrączkowana, zmieniona o 180 stopni.

Nie mogę też uwierzyć, że minęło już ponad dwa lata odkąd się znam z Mateuszem i że w ciągu dwóch lat zdążyliśmy razem zamieszkać, dorobić się pralki, lodówki i kota. Że zdążyliśmy się ohajtać, pojechać w podróż poślubną i nawet być razem na kursie przedmałżeńskim. W Rzepedzi. Czy przyszłoby mi do głowy, że pojadę na rekolekcje do Rzepedzi? No, w życiu.
To, że tak łatwo przyszło mi przestawienie się.
Na dziewczynę, na nauczycielkę, na panią domu, na pannę młodą, na żonę.
Na robienie zakupów w sklepie mięsnym, na marudzenie przed okresem, na seriale zamiast siłowni.
Na tenis, na narty, na wychodzenie do restauracji.
Na to, że z jednej osoby zrobiło się dwie, a ja nagle zaczęłam mówić "my", a także podwajać czasowniki.
"Chcemy", "mamy zamiar", "nie będziemy", zupełnie jak te parki czy małżeństwa, które pokazując becik z noworodkiem, z dumą obwieszczają "urodziliśmy".


Co mnie jeszcze uderza w lustrze, że ani przez chwilę nie czułam się w tym nowym życiu źle albo nieswojo.
Jasne, miałam chwile, kiedy myślałam, że to się kompletnie nie uda, że ja chyba po prostu nie nadaję się do takich zmian, że nie dam rady i że szkoda chłopa.
To, że na początku każde nieporozumienie budziło we mnie myśl o rozstaniu, a każda kłótnia czy różnica zdań była czymś nowym.
Czasami, kiedy polały się łzy, a ja częściowo w panice, częściowo ze wstydu, że przecież ja, JA nie płaczę, nie czuję, a już na pewno nie mówię, co czuję, zła na siebie i swoje emocjonalne reakcje, myślałam sobie mściwie, że mogłabym być teraz sama, siedzieć radośnie w swojej chatynce, głaskać sierściuchy i pisać kolejną powieść (jakbym co najmniej była ekspertką w życiu miłosnym).
Ale już za minutę przychodziło otrząśnięcie, że nic nie byłoby już takie same i że kot i fotel nie wystarczyłby mi już, a nerwowość, brak humoru czy byle zgrzyt o pierdołę to nie powód, żeby zabierać zabawki i iść do innej piaskownicy.
A jak płaczę to płaczę tym, czym powinnam płakać wcześniej.
Czystymi skroplonymi uczuciami, lepszymi i gorszymi, przez kogoś i przez siebie.
Wydaje mi się też, że takie rzeczy jak mi i jak zakochanie się w Warszawie w chłopaku z mojego miasta, zdarzają się w książkach i filmach.
Że jak coś takiego wpada do rąk, to nie wolno tego z nich wypuścić.
Że ludzie się zmieniają i że nie wolno się tych zmian bać.
A jeśli patrzę w lustro i faktycznie czuję się całkiem odmieniona to też nic złego, bo to normalne.
Bo to logiczne, skoro decyduje się na związek czy zmianę zawodu.
Bo to też znak, że dojrzewam i że pozwalam sobie na tę dojrzałość.

A poza tym, że mam mniej czasu dla koleżanek, że z pewnością w najbliższym czasie nie pojadę na weekend do Rzeszowa i poza tym, że umiem już ulegać i płakać, to jestem sobą.
Dalej mam ciągotki na pisarstwo, chrapkę na koty (a na kocie miauczenie wzbiera mi mleko w sutkach) i niechęć do macierzyństwa, mimo, że nie umiem przebić się ze swoimi tekstami, nie umiem pięćset razy wrzucać ich na portale społecznościowe z jakimś motywacyjnym mottem, że Mateusz woła "Następny kot po moim trupie!", a choć dla wszystkich stały związek, przypieczętowany obrączkami i tortem z gromkim "Sto lat" na sali pełnej gości jest równoznaczne z chęcią powiększania rodziny, to dla mnie jest tylko powodem, żeby unieść brwi.
To jest to, co mnie zdecydowanie odtrąca w małżeństwie.
Bo nagle, choć dla mnie nie zmieniło się nic - po prostu jestem w stałym związku i sformalizowałam go, do tego mam dwie tajne bronie na dwóch dłoniach. Na jednej zawładniający pierścionek, na drugiej symboliczny okrąg obrączki - poza tym nic mi w głowie nie klikło. Wcześniej jakoś też miałam zakodowaną monogamię, wiedziałam na czym polega bycie z kimś. Ja się nadal czuję starą panną, tylko, że teraz mam męża. Trochę mi pomarudzi o obiad, trochę mam więcej prania, poza tym odczuwam same pozytywne aspekty jak wyjazdy, wycieczki, wieczory we dwoje, a jak M. jest w pracy (a jest tam dużo, często, wieczorami i weekendami) ja po prostu wskakuję w swoją dawną skórę. Nie jestem Magdą - żoną, tylko Magdą taką jak dawniej.
Magdą upartą, Magdą samą, Magdą pisarką, Magdą kociarą, Magdą w swoim świecie. I nie widzę się jakoś jako Magdę w ciąży, Magdę matkę, Magdę z dzieckiem w nosidełku.
Jednak nie - nagle wszyscy lepiej ode mnie wiedzą, że przecież skoro mi się odmieniło i mam męża, z pewnością za chwilę wrzucę test ciążowy....
Yh.
A już do szału doprowadza mnie to, że jako nauczycielka nie powinnam mówić, że jakoś póki co nie chcę mieć swojego dziecka.
O tak - w sumie to żałuję odejścia z policji. To jedyny powód - jako policjantce nikt nie stawiał mi na równi lubienia dzieci z tym, że muszę być matką.
Zresztą - nasz kraj ma specyficzne poczucie humoru i powiedzieć o tęczowej zarazie to racja, powiedzieć, że nie czuje się na siłach na macierzyństwo to jakby powiedzieć, że ma się bombę i chce się ją aktywować.

Mniej więcej tyle czuję, patrząc w lustro.
Ale za chwilę przyjdzie jesień i przestanę mieć tyle czasu na głębokie przemyślenia.

Choć w sumie, czy ja wiem?
Teraz myślami napełnia mnie wodzenie oczami po zielonym ogrodzie teściów, kiedy w ciszy cieszę się spokojem i wolnością, spacer z moim nierasowym szczęściem, te chwile, kiedy biorę Pedra na spacer nad rzekę, gorące pocałunki słońca na skórze jak huśtam się na hamaku u rodziców z mrożoną kawą albo zeroprocentowym piwem...
Ale czy jest coś bardziej melancholijnego jak ciepły pled (może kiedyś doczekam takich w kolorze ciepłej czekolady albo szarym odcieniu szarości, o drogim ładnym splocie jak te babki z instagrama), grzanie palców na kubku herbaty, widok kurtyn deszczu spływających po szybie i wpatrywanie się w spadające liście...?






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b